Krótko po godz. 9. zatrzymaliśmy się przed Pałacem w Kozłówce czyli zespołem pałacowo-parkowym rodziny Zamoyskich, we wsi Kozłówka, która leży w północnej części województwa lubelskiego, 9 km na zachód od Lubartowa oraz ok. 2 km od dużej wsi Kamionka. Obecnie pałac jest siedzibą muzeum.
Ten przepiękny kompleks od XVIII wieku był własnością rodziny Zamoyskich. Obecnie jest już naszym dobrem narodowym, wykupionym za 17 mln zł. od ostatnich potomków rodu, zamieszkałych w Stanach Zjednoczonych, którzy mają gwarancję nieodpłatnego zamieszkiwania w jednym z budynków przez dwa miesiące w roku. Chętnie z tego korzystają.
Wszystkich odwiedzających zachwycają zgromadzone w muzeum plafony, lampy, piece z miśnieńskich kafli, marmurowe kominki, zastawy stołowe, rzeźby, lustra, a także dębowe parkiety. Ogromna jest również kolekcja obrazów, szczególnie portretów rodzinnych. Niesamowite jest to, że ogrom zgromadzonych eksponatów to autentyczne dawne wyposażenie pałacu. Krążą różne historie o tym jak przetrwał ten piękny pałacu i jego wyposażenie, pomimo zawirowań wojennych. Mówi się o wrażliwym oficerze rosyjskim, który polecił zabicie deskami drzwi i okien i postawił na straży żołnierzy, którzy pilnowali wstępu, a tym samym dokonania grabieży i zniszczeń. Co by to nie było, ważne, że dziś możemy podziwiać te cudeńka. Nie sposób opisać przepychu i piękna wnętrz pałacu. To trzeba zobaczyć.
Obok pałacu znajduje się piękny ogród w stylu francuskim oraz kaplica wzorowana na wersalskiej, z kopią nagrobka Zofii z Czartoryskich Zamoyskiej.
Po krótkim wypoczynku w przypałacowej kawiarni ruszyliśmy w dalszą drogę do Poleskiego Parku Narodowego, gdzie przed budynkiem dyrekcji PPN w Urszulinie powitał nas przesympatyczny Pan Włodzimierz. Bardzo szybko zyskał naszą sympatię. Przez całe dwa dni karmił nas niezwykle interesującymi wiadomościami, które okraszał bardzo wysublimowanym żartem.
W budynku dyrekcji PPN zlokalizowany jest Ośrodek Ochrony Żółwia Błotnego, w którym oglądaliśmy małe żółwiki, niedawno wyklute się z jaj pobranych z zagrożonych gniazd. Jaja umieszczone w specjalnych warunkach, czyli cieplarko-inkubatorach, przechodzą końcowy okres inkubacji. Wyklute żółwie przez całą zimę zamieszkują w terrariach, a na wiosnę, gdy woda w zbiornikach wodnych osiąga odpowiedni poziom i temperaturę, zostają wpuszczone do naturalnych siedlisk. Była to dla nas bardzo interesująca lekcja.
Czas jednak w dalszą drogę. W każdym dniu naszej wycieczki zaplanowana została jedna ścieżka przyrodniczo-dydaktyczna PPN. Zadaniem ich jest udostępnienie do zwiedzania cennych fragmentów parku bez uszczuplania ich zasobów przyrodniczych. Wędruje się po drewnianych kładkach.
My zaczęliśmy od ścieżki "Spławy". To najdłuższa, licząca 7,5 km trasa, w tym 4,5 km drewnianych kładek.
Największym lękiem napawała nas wizja chmar komarów, o co, co niektórzy z nas nagabywali opuszczających ścieżkę turystów. Wieści były uspokajające, ale my wyposażeni w pokaźne pojemniki środków odstraszających wszelkie owady, i tak sowicie spryskiwaliśmy nasze ciała i ubrania. Stężenie w otaczającym nas powietrzu było tak duże, że żaden kleszcz czy komar z obszaru 100 metrów nie odważyłby się do nas podejść.
Tak uzbrojeni, po krótkiej opowieści Pana przewodnika, wprowadzającej nas w klimat czekającej nas wędrówki, ruszyliśmy.
Szybko okazało się, że kładka na ścieżce jest bardzo potrzebna, bo to tereny bagienne z licznymi torfowiskami. Cały teren jest podmokły. Tylko nasz Pan przewodnik wykazywał się nie lada odwagą i wchodził na grzęzawisko. My musieliśmy uważać pod nogi, ale jednocześnie rozglądać się na boki. W ruch poszły aparaty fotograficzne i telefony. Moczary, mchy i trawy wyglądają zjawiskowo. Tak samo jak łąka ze skrzypów. Przepiękna niespotykana roślinność, np. brzoza niska, wierzba lapońska. Oprócz szeroko otwartych oczu, mieliśmy też otwarte uszy. Ćwierkanie ptaków świdrowało w głowie. To było prawdziwe ptasie radio.
Trzeba było bardzo uważać, żeby nie spaść z kładki. Całe szczęście, że ich wykonawcy pomyśleli o pomostach, na których można było się zatrzymać i spokojnie pofotografować oraz posłuchać opowieści przewodnika o mijanych fragmentach łąk, bagiennych lasów oraz występujących na tych terenach zwierzętach i ptakach.
Wąska ścieżka doprowadziła nas nad Jezioro Łukie – największy zbiornik wodny PPN. Tam czekał na nas pływający pomost widokowy, z którego można obserwować występujące tutaj ptactwo (łabędzie nieme, perkozy czy łyski, a nawet największego ptaka drapieżnego Parku – bielika). Szanse na to miał tylko Pan Włodek, dzierżący na szyi pokaźnych rozmiarów lornetkę. Dzielił się nią z nami, ale ptaków nie było. To nic, widoki i tak były przepiękne.
No cóż, kiedyś trzeba było wrócić do autokaru, aby dotrzeć do miejsca naszego noclegu, czyli do letniskowej miejscowości Okuninka, położonej nad Jeziorem Białym.
Trzeba przyznać, że jezioro ładne, czyste, ale ogrom ludzi, zwłaszcza młodzieży, duży ruch, hałas, zgiełk, szczególnie głośna muzyka w lokalach z dyskoteką, raczej nie sprzyja wypoczynkowi. Wczesnym rankiem też nie było spokojnie, o czym przekonali się ci, którzy wybrali się na molo z zamiarem wykonania sesji fotograficznej. Trzeba było nieźle się nagimnastykować, aby w kadrze nie znalazł się jakiś przypadkowy noclegownik, np. wystający zza figury krokodyla.
No, cóż takie są uroki miejscowości wypoczynkowych w sezonie wakacyjnym, zwłaszcza popularnych wśród młodzieży.
My również spędziliśmy wieczór rozrywkowo, przy grillu i dźwiękach muzyki, konkurującej z płynącą z pobliskiej dyskoteki. Nasza bardziej porywała do tańca.
Zmęczeni wrażeniami mijającego dnia i świadomi trudów następnego, w miarę wcześnie udaliśmy się na spoczynek.
Kolejny dzień, czyli niedziela, zapowiadał się bardzo atrakcyjnie. Prognozowany 34. stopniowy upał, nie napawał nas optymizmem. Planowana 6. kilometrowa ścieżka, przebiegająca w odkrytym terenie, przy tej temperaturze, wydawała się nie do pokonania bez strat w ludziach.
Całe szczęście, że zarówno Pan przewodnik Włodzimierz, jak i kierownik wycieczki Mirek, wykazali się ogromną empatią i elastycznością i postanowili zmienić trasę na krótszą, bo tylko o długości 2,5 km., a przede wszystkim zalesioną.
No, ale po kolei. Jedziemy do Włodawy. A, jak Włodawa, to i Bug, a na nim wodowskaz, słynne z codziennych komunikatów radiowych miejsce pomiaru stanu wody. Zbudowany został 1 października 1965 r. i jest jednym z niewielu w kraju o budowie schodkowej. Tego typu wodowskazy znacznie ułatwiają pomiar stanu wody przy przesuwającej się linii brzegowej. Tuż nad nim, na skarpie, znajduje się niewielki budynek, w którym zamontowany jest limnigraf, czyli automatyczny sprzęt rejestrujący w trybie ciągłym poziom wody w Bugu.
Miejsce, w którym znajduje się wodowskaz, jest pięknym zakątkiem. Stojąc obok rzeźby wodnika, wykonanej przez jednego z włodawskich rzeźbiarzy, możemy podziwiać ładny widok na rzekę oraz zadrzewioną stronę białoruską.
Włodawa to również bogata historia i tradycja idące w parze z nowoczesnością i otwarciem na świat. Tutaj istniały obok siebie przez wieki trzy wiary, które "dogadywały się" jak nigdzie indziej. To miasto wielu kultur i religii, tolerancji i współżycia wyznawców katolicyzmu, prawosławia i judaizmu. Od strony Bugu widać górujące nad Włodawą wieże kościoła i kopuły cerkwi.
Najbardziej okazałą budowlą Włodawy jest barokowy kościół pw. św. Ludwika, ufundowany przez Ludwika i Antoniego Pociejów, zbudowany według planów Pawła Fontany na planie wydłużonego ośmioboku. W narożnikach fasady znajdują się dwie kwadratowe wieże, a od strony północnej – prostokątne prezbiterium, do którego przylega skarbiec i zakrystia. Kościół parafialny p. w. św. Ludwika posiada bogaty wystrój wewnętrzny, utrzymany w jednolitym stylu rokokowym. Bogate polichromie pochodzą z końca XVIII w.
W bezpośrednim sąsiedztwie kościoła znajduje się Klasztor Paulinów wzniesiony w latach 1711-1717. Paulini z Jasnej Góry przybyli do Włodawy w roku 1698. Pierwotnie zakonnicy mieszkali w pomieszczeniach przy pokalwińskim zborze.
Kolejny przepiękny obiekt, który oglądaliśmy, to Zespół Synagogalny we Włodawie. To niepowtarzalny, jedyny w skali kraju, a nawet Europy, kompleks trzech zabytkowych, zachowanych synagog, będących spuścizną po dawnej gminie żydowskiej. Tworzą go:
• Wielka Synagoga (bet ha-kneset, z hebr. dom zgromadzeń), wybudowana w latach 1764-1774,
• Mała Synagoga (bet ha-midrasz, z hebr. dom modlitwy i studiowania ksiąg religijnych), z końca XVIII w.
• Dom Pokahalny (nowy bet ha-midrasz), z 1928 r.
W chwili obecnej zabytki te są siedzibą Muzeum - Zespołu Synagogalnego we Włodawie.
W Wielkiej Synagodze zachowała się unikalna szafa ołtarzowa z 1936 r. służąca do przechowywania zwojów Tory oraz bogata polichromia. Prezentowane są w niej wystawy związane z kulturą żydowską, w głównej sali modlitewnej można podziwiać stałą wystawę judaików.
Mała Synagoga służyła wspólnocie żydowskiej jako dodatkowa bóżnica. Sala dla kobiet, tzw. Babiniec, mieściła się na piętrze, a od części przeznaczonej dla mężczyzn oddziela ją drewniana balustrada. Sala męska zdobiona była polichromiami oraz freskami przedstawiającymi instrumenty muzyczne oraz zwierzęta. Na ścianach umieszczono też tablice z teksami modlitw.
Dom Pokahalny od początku swojego istnienia pełnił funkcję administracyjną kahału, tu znajdowała się siedziba Zarządu Gminy oraz mieściła biblioteka. Obecnie organizowane są w nim wystawy etnologiczne i egzotyczne.
Koniecznie jeszcze muszę wspomnieć, że w sferze działalności włodawskiego Muzeum znajduje się niezwykłe przedsięwzięcie, jakim jest Festiwal Trzech Kultur, organizowany w trzecim tygodniu września. Jest to wyjątkowa impreza łącząca przeszłość tego magicznego, kresowego miasteczka z jego teraźniejszością.
I jeszcze jeden obiekt. Po wschodniej stronie rynku, na nadbużańskiej skarpie, znajduje się murowana cerkiew parafialna pw. Narodzenia NMP. Budowla, ufundowana przez Augusta Zamoyskiego, powstała w latach 1840–1842. Zbudowano ją w stylu bizantyjskim, według planów sprowadzonego z Petersburga architekta. Jest to świątynia na planie krzyża greckiego z trzema absydami i wieżą. Centralną kopułę przykrywa cebulasty hełm. We wnętrzu możemy podziwiać polichromię z 1882 r. oraz ikonostas wykonany w 1843 r.
Parafia należy do Diecezji Lubelsko-Chełmskiej i liczy około 60 wiernych.
Po tak dużej dawce historii o przepięknej Włodawie, przyszedł czas na dalszą drogę. Żar lał się z nieba, a więc byliśmy wdzięczni naszym organizatorom za zamianę trasy.
Wyruszyliśmy więc na 2,5 kilometrową ścieżkę przyrodniczą "Dąb Dominik" prowadzącą do zarastającego Jeziora Moszne. Wędrowaliśmy drogą leśną oraz drewnianymi kładkami. Po drodze mijaliśmy różne typy lasów: grądy, olsy i bory sosnowe, a także ciekawe rośliny: kwitnące storczyki, żurawinę błotną, a także owadożerne rosiczki, które braki azotu w podłożu uzupełniają sobie białkiem ze schwytanych w lepką pułapkę owadów.
Wędrując skrajem boru bagiennego dotarliśmy do torfianek, dawnych wyrobisk po torfie, również zarośniętych.
Prowadzący wędrówkę Pan Włodek dziarsko wszedł na to trzęsawisko i zademonstrował nam jakiś wbity w nie pal o wysokości ok. 1 m. Zaczął go wyciągać do góry. Wyciągał i wyciągał, aż naszym oczom ukazał się ok. 7 m. oblepiony torfową mazią kij. Było to niesamowite! Trochę pomazaliśmy się tym torfem, dla zdrowotności.
Dotarliśmy do Jeziora Moszna, na powierzchni którego unosi się kożuch roślinności (głównie mchów torfowców) nazywany płem bądź spleją. Całe jezioro jest pięknie porośnięte nenufarami.
W takim oto cudownym nastroju musieliśmy zakończyć tą naszą poleską przygodę. Jeszcze tylko podziękowanie i drobne suweniry dla naszego wspaniałego przewodnika Pana Włodzimierza, wręczone przez naszego wspaniałego kierownika wycieczki Kolegę Mirosława i ruszamy w drogę powrotną.
Na podsumowanie tej wyprawy jeszcze fragment reportażu ze strony internetowej dzieje.pl
Dawna kraina bagien i moczarów, sceneria dzieciństwa Kapuścińskiego, ludzie, którzy próbują wypracowywać własną tożsamość - taki obraz Polesia wyłania się z książki Małgorzaty Szejnert "Usypać góry".
PAP: Mam wrażenie, że Polesie jest najmniej obecne w świadomości Polaków ze wszystkich "kresowych" krain. Bardzo silny jest mit Wileńszczyzny, Ukraina ze Lwowem też jest hołubiona w polskiej pamięci zbiorowej. A pomiędzy nimi rozciąga się przestrzeń słabo opisana. Jak głoszą słowa przedwojennego tanga "Polesia czar" to "dzikie knieje, moczary" gdzie "żyje posępny lud".
Małgorzata Szejnert: Rzeczywiście Polesie nie zaistniało tak mocno w polskiej literaturze jak Wilno czy Lwów. Tango "Polesia czar" nie do końca mija się z prawdą. To obszar lasów i bagien, wspaniała przyroda, ale żyło się tam bardzo ciężko. Może dlatego lud Polesia odbierany był jako "posępny". A jednak nie uważam, żeby Polesie było w polskiej świadomości nieobecne. Może to kwestia doboru lektur w dzieciństwie. U mnie, a pochodzę z Białej Podlaskiej, skąd już było niedaleko na Polesie, czytało się "Lato leśnych ludzi" Rodziewiczówny, które rozgrywa się właśnie tam.
Łał! Kiedyś, w bardzo wczesnej młodości uwielbiałam książki Rodziewiczównej, czytałam też "Lato leśnych ludzi". Wiem, że podobało mi się, chociaż niewiele pamiętam. Może przeczytam ją jeszcze raz, zainspirowana tą wycieczką.
***
No, ale teraz już powrót do Kielc. Wycieczka wspaniała! Dwa dni spędzone w przepięknym terenie, z przefajnymi ludźmi i oczywiście super organizatorem, czyli Mirkiem Kubikiem.
W głowie Mirka już zaczyna kiełkować pomysł kolejnej wycieczki w tereny wschodnie Polski. Nie przeszkadzajmy Mu więc w planowaniu, niech narodzi się kolejny wspaniały pomysł.
Tym czasem Mirku dziękujemy Ci za wspaniałą wycieczkę. Wszystkim uczestnikom należą się podziękowania za wspaniałą dyscyplinę i ogromne pokłady humoru.
Do zobaczenia więc na kolejnej super wycieczce organizowanej przez Klub Turystów Pieszych PTTK "Przygoda".
Tekst: Ewa Gonciarz
Zdjęcia: Ewa Gonciarz i Mirosław Kubik